PROLOG
Koniec
grudnia zbliżał się zaskakująco szybko. Jeszcze trochę, a rok
się skończy. W 2009 roku nie pojawiło się nic zaskakującego lub
też nowego. Nie pocieszał mnie fakt, że już za moment miały być
moje urodziny. Nie świętowałam ich, bo zwyczajnie w świecie nie
miałam z kim. W sumie nawet nie byłam chętna na żadne przyjęcia.
Wyszłam
na ulicę z domu Johnsonów. Chyba tak właśnie się nazywali. Nikt
mnie nie zauważył. Nigdy nikt mnie nie zauważył. Już do tego
przywykłam. Nie interesował mnie wystrój domu ani choćby bogaty
telewizor. Miałam wszystkiego po dziurki w nosie. Zbuntowana
nastolatka? Wątpię. Za długo lat żyłam na tym świecie.
Na
dworze padał śnieg. Patrzyłam na różnorodne śnieżynki. Ponoć
żadna nie przypomina wyglądem drugiej. Wszystkie są wyjątkowe
chociaż płatek śniegu to dla mnie po prostu płatek. Każdy jest
jednakowy. Każdą barwę upiększającą moje życie opuściłam
wraz z nadzieją, której trzymałam się za długo.
Po
drodze jeździły co raz to droższe samochody. Od aut osobowych po
wygodne, sportowe wozy. Porównujący to ze starymi czasami, te
maszyny były idiotyczne. Drewniane karoce zaprojektowano zdecydowanie
lepiej.
Po
mojej prawej stronie dzieci zabrały się do lepienia bałwana.
Blondyn miał na sobie rękawiczki ze skóry i wełnianą czapkę z
daszkiem. Czarnowłosa dziewczynka ocierała piegowatą twarz rękawem
od puchowej kurteczki. Szalik jednego pięciolatka wisiał na szyi
bałwanka. Bachorom towarzyszyła tylko nieskończona radość. Nic
więcej.
Ruszyłam
asfaltową drogą, nie zważając na auta. Byłam przecież
bezpieczna na ulicy pełnej rozpędzonych samochodów. Przeszłam
przez mechaniczne bestie- dosłownie- i stanęłam na drugiej stronie
jezdni, która była ozdobiona lampkami we wszystkich kolorach tęczy.
Podeszłam do szyby jednego ze sklepów. Na wystawie znajdowały się
pierniczki i ciasteczka własnej roboty. Wszystkie pokryte dużymi
ilościami lukru i posypki czekoladowej. Dlaczego ludzie tak je
lubili? Były słodkie. Tylko co to znaczyło?
Moje
oczy powędrowały na kobietę. Dokładniej na moje odbicie. Nie
byłam brzydka. Długie, falowane, rude włosy sięgały mi do samej
ziemi. Musiałam zaplatać je w warkocz, żeby nie sprawiały mi
kłopotów. Twarzyczka delikatna i blada, nie znająca promieni
słońca. Na kościstych polikach pełno rozsianych piegów. Bystre,
zielone, duże oczy, które mogły spojrzeć w duszę każdego
człowieka. Chuderlawe ręcę i wątła postura. Na ciele biała,
zwiewna sukieneczka. Wyglądałam na góra siedemnaście lat, a
przecież żyłam na tym świecie szmat czasu.
Nie
czułam, nie dotykałam. Nie oddychałam, nie jadłam. Nie spałam i
najważniejsze-nie kochałam. Odczuwałam tylko cudze, ludzkie
emocje. To był tylko mały zarys radości, gniewu, smutku,
nienawiści, strachu, miłości. Nigdy z nikim nie rozmawiałam.
Zawsze byłam samotna. Liczyłam sobie ponad dwa tysiące lat. Czy
zwariowałam? Owszem, nie raz. Ale tliła się we mnie nadzieja.
Tylko ona zdawała się mnie nie opuszczać. Hope. Tak właśnie
miałam na imię. Hope. Nadzieja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz