środa, 22 lipca 2015

Prolog

PROLOG


Koniec grudnia zbliżał się zaskakująco szybko. Jeszcze trochę, a rok się skończy. W 2009 roku nie pojawiło się nic zaskakującego lub też nowego. Nie pocieszał mnie fakt, że już za moment miały być moje urodziny. Nie świętowałam ich, bo zwyczajnie w świecie nie miałam z kim. W sumie nawet nie byłam chętna na żadne przyjęcia.
Wyszłam na ulicę z domu Johnsonów. Chyba tak właśnie się nazywali. Nikt mnie nie zauważył. Nigdy nikt mnie nie zauważył. Już do tego przywykłam. Nie interesował mnie wystrój domu ani choćby bogaty telewizor. Miałam wszystkiego po dziurki w nosie. Zbuntowana nastolatka? Wątpię. Za długo lat żyłam na tym świecie.
Na dworze padał śnieg. Patrzyłam na różnorodne śnieżynki. Ponoć żadna nie przypomina wyglądem drugiej. Wszystkie są wyjątkowe chociaż płatek śniegu to dla mnie po prostu płatek. Każdy jest jednakowy. Każdą barwę upiększającą moje życie opuściłam wraz z nadzieją, której trzymałam się za długo.
Po drodze jeździły co raz to droższe samochody. Od aut osobowych po wygodne, sportowe wozy. Porównujący to ze starymi czasami, te maszyny były idiotyczne. Drewniane karoce zaprojektowano zdecydowanie lepiej.
Po mojej prawej stronie dzieci zabrały się do lepienia bałwana. Blondyn miał na sobie rękawiczki ze skóry i wełnianą czapkę z daszkiem. Czarnowłosa dziewczynka ocierała piegowatą twarz rękawem od puchowej kurteczki. Szalik jednego pięciolatka wisiał na szyi bałwanka. Bachorom towarzyszyła tylko nieskończona radość. Nic więcej.
Ruszyłam asfaltową drogą, nie zważając na auta. Byłam przecież bezpieczna na ulicy pełnej rozpędzonych samochodów. Przeszłam przez mechaniczne bestie- dosłownie- i stanęłam na drugiej stronie jezdni, która była ozdobiona lampkami we wszystkich kolorach tęczy. Podeszłam do szyby jednego ze sklepów. Na wystawie znajdowały się pierniczki i ciasteczka własnej roboty. Wszystkie pokryte dużymi ilościami lukru i posypki czekoladowej. Dlaczego ludzie tak je lubili? Były słodkie. Tylko co to znaczyło?
Moje oczy powędrowały na kobietę. Dokładniej na moje odbicie. Nie byłam brzydka. Długie, falowane, rude włosy sięgały mi do samej ziemi. Musiałam zaplatać je w warkocz, żeby nie sprawiały mi kłopotów. Twarzyczka delikatna i blada, nie znająca promieni słońca. Na kościstych polikach pełno rozsianych piegów. Bystre, zielone, duże oczy, które mogły spojrzeć w duszę każdego człowieka. Chuderlawe ręcę i wątła postura. Na ciele biała, zwiewna sukieneczka. Wyglądałam na góra siedemnaście lat, a przecież żyłam na tym świecie szmat czasu.

Nie czułam, nie dotykałam. Nie oddychałam, nie jadłam. Nie spałam i najważniejsze-nie kochałam. Odczuwałam tylko cudze, ludzkie emocje. To był tylko mały zarys radości, gniewu, smutku, nienawiści, strachu, miłości. Nigdy z nikim nie rozmawiałam. Zawsze byłam samotna. Liczyłam sobie ponad dwa tysiące lat. Czy zwariowałam? Owszem, nie raz. Ale tliła się we mnie nadzieja. Tylko ona zdawała się mnie nie opuszczać. Hope. Tak właśnie miałam na imię. Hope. Nadzieja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz